Gwiazdorska obsada, znany reżyser, piękne miasto, film na zamówienie. Sprawdziło się parę razy, czemu nie ma się sprawdzić po raz kolejny? Pośmiejmy się trochę ze stereotypowych przekonań o Włochach – ich kochliwości, gadatliwości, ekspresyjności, umiłowania opery, zafascynowania celebrytami, skłonnościami do politycznego skręcania w lewą stronę… Ale tylko trochę się pośmiejmy, bo wiele nas tu nie zaskoczy, drugiego ani trzeciego dna też raczej nie odkryjemy.
„Zakochani w Rzymie” to pomieszane wątki paru osób – podstarzałego amerykańskiego dyrektora opery szukającego nowych talentów (Allen), jego żony (Davis) i córki zakochanej we Włochu; włoskiej pary nowożeńców z prowincji, którzy są kuszeni przez „atrakcje” wielkiego miasta; studenta (Eisenberg) ze swym dorosłym alter ego (Baldwin), zauroczonego bezpruderyjną koleżanką swej dziewczyny; oraz włoskiego szaraczka (Benigni), który nie wiedząc czemu staje się celebrytą.
Nic nie poradzę, że jednak mnie tym razem Allen nie rozbawił do łez, nie wciągnął w filozoficzne rozważania o życiu, nie zrobił nic nieprzewidywalnego (nawet wątek z prysznicem nie mógł się skończyć inaczej) ani nie oczarował klimatem. Owszem, uśmiechnęłam się parę razy, ale jednak bardziej zachęcił mnie do Barcelony, Londynu czy Paryża niż do Rzymu.