Zachęcona tytułem, z nadzieją na radosne odkrywanie Irlandii, sięgnęłam po „Bar McCarthy’ego”. Pete McCarthy, pół-Irlandczyk, pół-Anglik, wpada na pomysł odwiedzenia irlandzkich miejsc swojego dzieciństwa, w tym wszystkich pubów i barów mających w nazwie jego nazwisko, aby znaleźć odpowiedź na pytanie, kim tak naprawdę jest.
Ciekawa jestem, na ile Irlandia zmieniła się przez te kilkanaście lat (podróż ma miejsce ok. 2000 roku), ale przedstawiony jej obraz jest mało zachęcający. A przynajmniej mnie nie zachwycił. Autor opowiada wiele anegdot o spotykanych osobach, Irlandczykach i cudzoziemcach, robi wiele dygresji, z założenia zabawnych, które jednak zamiast bawić, skłaniały moje myśli również do dryfowania.
Stąd i zapewne trudność w dokończeniu lektury, bo nieodmiennie zasypiałam po paru stronach. Miasteczka w opisach niemal jednakowe, bary tym bardziej, jedzenie podłe, kwatery nie najlepszej jakości. Jedynie sami Irlandczycy otwarci, ciekawi innych, zagadujący, życzliwi i pomocni, sprawiający, że każdy tam czuje się zaraz jak u siebie. Może więc chociaż dla nich warto na Zieloną Wyspę zajrzeć?